Prawdziwy Robinson Crusoe
Powieść „Przypadki Robinsona Crusoe” Daniela Defoe jest doprawdy niezwykła. Pisana w formie pamiętnika opowieść jest wciąż czytana po trzystu latach. To pełna zwrotów akcji i emocji nowoczesna przygodowa proza, aż dziw bierze, że powstała tak dawno. Była ekranizowana, stanowi inspirację do innych filmów jak na przykład „Cast away”. Kto nie słyszał o Robinsonie Crusoe! Ja sam jako nastolatek zachwycałem się przygodami żeglarza i towarzyszącego mu Piętaszka. Oczywiście snułem marzenia, by zostać rozbitkiem na bezludnej wyspie. Wraz z dorastaniem skorygowałem swoje fantazje i wolałbym raczej utknąć na wyspie zamieszkanej przez piękne Polinezyjki z kwiatami we włosach. Przetrwanie tam byłoby znacznie milsze i podobnie zapewne myśleli buntownicy z „Bounty” realizując moje wciąż niespełnione marzenie. Niestety ich pobyt na wyspie Pitcairn odbiegał od ideału.
Kto zainspirował pisarza do takiej opowieści? Powszechnie wiadomo, że był to Alexander Selkirk, szkocki marynarz, który na bezludnej wyspie spędził cztery lata i cztery miesiące w latach 1704 – 1708. Wprawdzie nie działo się to na Karaibach, gdzie umieścił akcję Defoe, a Piętaszek nie istniał, to wiele szczegółów pochodzi z prawdziwej opowieści Selkirka. Prawdziwa była walka o przetrwanie, a także kozy, dzięki którym rozbitek miał mleko i mięso. Tu muszę się poprawić, pierwowzór Crusoe nie był rozbitkiem. Został wysadzony na wyspie niejako na własną prośbę. Młody, ale doświadczony żeglarz popadł w konflikt z kapitanem wyrażając zdanie, że okręt Cinque Ports, którym się poruszali nie nadaje się do dalszej żeglugi i wymaga remontu. Selkirk w przypływie emocji powiedział, że woli tu sam zostać, niż dalej nim płynąć, a kapitan wprowadził jego słowa w życie pomimo błagań i wycofania się nieszczęśnika ze swych słów. Szkot został na brzegu sam, pozostawiono mu flintę, nóż, Biblię i kilka innych przedmiotów. Selkirk nie wiedział wtedy, że dobrze zrobił. Statek Cinque Ports wkrótce zatonął, a ci, co ocaleli dostali się do okrutnej, hiszpańskiej niewoli.
Selkirk po powrocie do Anglii stał się sławny i szeroko opisywano jego przygody. W XIX wieku ukazała się książka o jego niezwykłej historii nieznanego autora: Adventures of Alexander Selkirk, the Real Robinson Crusoe.
Jak dostać się na Juan Fernandez?
Wyspa Robinsona Crusoe leży w archipelagu Juan Fernandez wraz z minimalnie większą wyspą Selkirk (!) i drobnymi, bezludnymi wysepkami. Na Selkirku znajduje się okresowo zamieszkana osada (zwykle od listopada do maja) poławiaczy homarów i ich rodzin licząca około pięćdziesięciu osób. Cały archipelag należy do Chile. Obecne nazwy dwóch głównych wysp wprowadzono w latach sześćdziesiątych XX wieku z myślą o turystyce. Miało to działać na wyobraźnię i przyciągać turystów. Pomimo takich zabiegów Juan Fernandez do dzisiaj pozostaje odizolowane i jest niezwykle rzadko odwiedzane. Z rozmowy z miejscowym przewodnikiem i strażnikiem parku narodowego wywnioskowałem, że mieszkańcy cenią sobie taki stan rzeczy i nie marzą o masowej turystyce.
Nie jest łatwo się tu dostać. Niewielkie lotnisko obsługuje tylko loty wojskowe i czarterowe. Aby z pasa startowego dotrzeć do jedynej miejscowości San Juan de Bautista, trzeba wynająć łódź, a ze względu na wzburzony ocean ta przeprawa jest czasem niedostępna. Wtedy czeka nas wielogodzinna droga na piechotę przez góry. Inną opcją są rejsy, które mają w programie zwiedzanie Juan Fernandez. Są one bardzo rzadkie, wyspa nie ma przystani pozwalającej na zacumowanie nawet małego statku pasażerskiego.
Na wyspę przypłynęliśmy niewielkim, ale niezwykle luksusowym statkiem ekspedycyjnym. Na zwiedzanie mieliśmy zaledwie jeden dzień. Do osady przewieziono nas zodiakami (pontonami), a stamtąd zdecydowałem się na trekking do punktu widokowego Selkirk, który leży na przełęczy łańcucha górskiego przecinającego wyspę. W dwie godziny pokonaliśmy 540 metrów w pionie, mijając coraz bujniejszą endemiczną roślinność.
Po drodze zatrzymaliśmy się przy ruinach kamiennej chaty z widocznie zachowanymi wykutymi schodami. Jak informuje tablica mieszkał tu sam Alexander Selkirk, choć do końca nie wierzę w prawdziwość tej informacji. Przewodnik zapewniał, że według badań wiek chaty odpowiada okresowi, gdy tu mieszkał. Na poniższym zdjęciu można dostrzec fragment ściany domku.
Nasze zalane potem twarze rozjaśniły się na przełęczy, z której otworzył się fenomenalny widok na obie strony wyspy, zatoki, nasz statek i doskonale widoczną małą wyspę Santa Clara. Na przełęczy jest wmurowana tablica pamiątkowa poświęcona Selkirkowi, którą ufundowali jego rodacy ze Szkocji. Możecie kliknąć na poniższe zdjęcie, by łatwiej odczytać jej treść.
Przyroda i ludzie wyspy
Podczas powrotu dostrzegliśmy też ptaki, w oddali krążyła biała endemiczna sowa wzbudzająca ekscytację u moich towarzyszy trekkingu, najwyraźniej ornitologów z powołania. Niżej latały tutejsze kolibry. Koledze udało się nawet sfotografować, ten endemiczny i zagrożony wyginięciem gatunek. Ptak ma polską nazwę – fernandezik, czasem zastanawiam się kto i po co wymyśla nigdy nieużywane polskie nazwy gatunków ptaków.
Niemal cała wyspa objęta jest ochroną w ramach Parku Narodowego Archipelagu Juan Fernandez. Procent endemicznych gatunków roślin jest wyjątkowo wysoki, choć inwazyjne rośliny z kontynentu niszczą ten unikatowy ekosystem. Problemem są między innymi eukaliptusy.
Szczególne miejsce w ochronie przyrody zajmuje kotik chilijski. Przy okazji to kolejny przykład dziwnych zdarzeń w polskim nazewnictwie gatunków. W pewnym momencie ktoś nakazał nam na uchatki, czy foki mówić „kotiki” i nawet po wielu latach to cudaczne słowo wymyślone zapewne po wyjątkowo mocnym drinku, nie przyjęło się w języku polskim. Z tego powodu dalej będę już pisał o uchatkach lub fokach chilijskich.
Historia tych niewielkich fok była dramatyczna, ale zakończyła się happy endem. Szacuje się, że przed przybyciem człowieka liczba żyjących tu osobników przekraczała milion, a niektórzy naukowcy nawet twierdzą, że były to cztery miliony. Mnogość pożywienia zapewniały zimne wody opływającego wyspy prądu Humboldta.
Homo sapiens jednak nie dawał żyć długo bezbronnym, a cennym zwierzętom. Jak niemal wszędzie na świecie nastąpiła masakra fok. Wydawało się, że gatunek zniknął zupełnie i będzie wpisany na listę gatunków wymarłych. Okazało się jednak, że jakimś cudem przetrwała niewielka kolonia dwustu osobników i w XX wieku udało się doprowadzić do uratowania uchatek chilijskich. Dziś jest ich już ponad 12 tysięcy, choć zagrożeniem jest dla nich małe zróżnicowanie genetyczne i groźba chorób z tym związana. W wielu zatokach wyspy można podpatrzeć uchatki, które szczęśliwie pluskają się w wodzie i odpoczywają na skałkach. Napawa to optymizmem i wiarą w działania człowieka na rzecz ochrony przyrody.
San Juan de Bautista, stolica archipelagu sprawia wrażenie dużej wsi, z pewnością nie miasta. Jest tu kilka porządniejszych budynków administracyjnych, krótkie molo może obsługiwać tylko niewielkie statki towarowe.
Ruchu samochodowego praktycznie brak, no bo właściwie i tak nie ma gdzie jeździć. Niemniej ulica prowadząca wzdłuż brzegu posiada jest wyłożona kostką brukową, a nawet dostrzegliśmy kilka samochodów.
Niewielkie sklepiki, poczta zlokalizowana w kontenerze, kilka pensjonatów świadczących, że jednak czasem trafiają tu turyści – właściwie nic nie przyciąga wzroku, nic nie wyróżnia się w tej osadzie na końcu świata. Najstarszym budynkiem jest mały, prymitywny kamienny fort Santa Barbara wybudowany przez Hiszpanów w połowie XVIII wieku, a więc już po pobycie Sekirka na wyspie. Nad nadbrzeżem widać kilka jaskiń, tzw. jaskiń patriotów, gdyż ukrywali się w nich bojownicy walczący o niepodległość Chile. W jednej z nich przypuszczalnie przez pewien czas mieszkał Selkirk.
Miejscowość została częściowo zniszczona przez tsunami w 2010 roku. Zginęło 16 osób i wszystkie domy położone nisko zniknęły z powierzchni ziemi w kilka minut. Po tym zdarzeniu opracowano system ostrzegania przed tsunami.
Mieszkańcy żyją głównie z połowu homarów, które łowią tradycyjnymi metodami przy użyciu skrzynek – pułapek. Zabrania się jakichkolwiek połowów przybyszom z zewnątrz. Stosunkowo niewielkie połowy nie wpływają zbyt negatywnie na środowisko i stanowią główne źródło utrzymania społeczności Crusoe.
Turystyka wciąż nie rozwinęła się ze względu na trudności komunikacyjne, pewne znaczenie mają wędkarze, którym miejscowi urządzają wyprawy na wielką rybę. Inną atrakcją dla profesjonalnych nurków jest wrak niemieckiego okrętu Dresden, który został tu zatopiony podczas I wojny światowej.
Na Robinson Crusoe żyje wg różnych źródeł od sześciuset do tysiąca osób. Wyspiarze są głównie pochodzenia chilijskiego, nie ma tu żadnej tzw. pierwotnej ludności, jak pamiętamy Alexander Selkirk był tu zupełnie sam. Podobnie jak on, lubią polować na zdziczałe kozy, które są ogromnymi szkodnikami, jeśli chodzi o endemiczną roślinność. Wprawdzie jestem przeciwnikiem polowań, to jednak w tym przypadku odstąpiłem od swych przekonań. Nie dość, że jest to pożyteczne, to w dodatku mają grillowaną kozinę, którą ponoć bardzo lubią.
Wyspa Robinsona Crusoe nie jest wprawdzie najgorszym miejscem do mieszkania, jednak nie bardzo wyobrażam sobie spędzenia tu tak długiego czasu, jak jej literacki imiennik, nawet w czasach współczesnych. Tym bardziej podziwiajmy Selkirka, za jego niezłomną wolę przetrwania i za zdolność pozostania do końca człowiekiem w tak ekstremalnych warunkach.