Związek Komorów, gdyż tak oficjalnie nazywa się to państwo, jest jednym z najbiedniejszych krajów świata. Rozwarstwienie społeczeństwa jest ogromne. Nieliczna, skorumpowana garstka ludzi skupiona w sferach rządowych dominuje nad większością społeczeństwa, które żyje w nędzy. Uprzywilejowani patrzą zza przyciemnionych szyb luksusowych aut 4×4 na obdartych, biednych ludzi. Znam te obrazki z wielu fatalnie i autorytarnie rządzonych państw. Na Komorach dominuje pogląd, że Francja poprzez emisariuszy w swojej ambasadzie w Moroni popiera opresyjne władze kraju w utrzymywaniu tego skansenu biedy i korupcji. Nie wiem, na ile ta teza jest prawdziwa.
Komory są biedne, ale mają za to ładną flagę. Cztery gwiazdki symbolizują wyspy, obejmują też Majottę należącą do Francji. Na szczęście dla mieszkańców Majotty nie jest ona częścią Związku Komorów. W referendum w 1974 roku jej mieszkańcy opowiedzieli się przeciw niepodległości.
Zdawałoby się, że Komory mają wszelkie atuty w ręku, by nie tkwić w ogonie świata. Rozległe wody terytorialne obfitują w ryby. Mocodawca kraju nie należy do biednych, a pokrewna kulturowo francuska Majotta powinna ułatwiać współpracę. Wyspy tworzące państwo posiadają potencjał do rozwoju turystyki, jedna z nich, Moheli, to prawdziwa perełka. Ma kilka pięknych plaż i rafę koralową. Egzotyka, klimat i ciekawa kultura przyciągnęłaby inwestorów, gdyby nie… no właśnie, gdyby nie co? Na to odpowiem w dalszej części wpisu.
W planie miałem zobaczenie dwóch z trzech dużych wysp kraju – były nią Wielki Komor oraz Moheli. Życie zweryfikowało plany, jak to często bywa podczas podróży. Dlatego ten wpis będzie nieco inny.
Styczeń to pora deszczowa i gorąca, ale nie zniechęciło mnie to do zobaczenia Komorów. Liczyłem na okienka pogodowe, a poza tym ciepły deszcz nie jest taki zły. Jak się okazało rzeczywiście nieźle lało, choć z przerwami. Było też gorąco, choć nie chodziło tylko o temperaturę.
Podczas lądowania na lotnisku Moroni bure, ciężkie chmury zakrywały wyspę wraz z wulkanem Kartala (2631 m n.p.m.). Wokół lotniska widać czarne pola lawowe, ostatnie erupcje wulkanu miały miejsce w 2007 roku. Wielki Komor sprawiał ponure wrażenie. W drodze do stolicy pomyślałem, że nie jest to kierunek na podróż poślubną. Wtedy zobaczyłem sklep: „wszystko na wesela – kubki plastikowe, talerzyki jednorazowe itd…”. No tak, jakie miejsce, takie wesela.
Z lotniska do miasta Moroni nie można dostać się żadną komunikacją publiczną. Stało jednak kilka taksówek i mogłem pojechać do miasta. Pamiętam opowieści kolegi sprzed lat, gdy po wylądowaniu nie znalazł żadnej możliwości transportu i ruszył na piechotę, bagatela, 20 km.
Wkrótce po wylądowaniu zaczęło lać i wiać, na moich oczach złamało się duże drzewo przy drodze. Dziurawa droga, byle jakie domostwa zbudowane z czarnych kamieni, obszarpani ludzie – w tym pierwszym momencie kraj nie zachwycił. Jednak dostrzegłem egzotykę, autentyzm i unikalność wyspy. Czułem się szczęśliwy trafiając w miejsce tak oddalone od popularnych tras. W samolocie z Nairobi byłem zresztą chyba jedynym turystą, kilku innych białych najwyraźniej przyjechało tu w innych celach. Jak się później dowiedziałem jednym z nich był dziennikarz Le Monde.
Poruszanie się po Komorach nie jest łatwe. Najpopularniejszym transportem są taksówki, najczęściej rozlatujące się gruchoty działające na zasadach zbiorowego transportu. Zatem w aucie musi być wolne miejsce, by taxi się zatrzymała i można było się dosiąść. Długo czekałem na deszczu, zanim złapałem taką okazję. Czytałem na kilku blogach o przyjaznym nastawieniu mieszkańców do przyjezdnych. Nic z tych rzeczy, wydali mi się gburowaci i obojętni, gdy pytałem się o coś na ulicy, odpowiadali niechętnie, nie byli w ogóle pomocni. Kilkukrotnie, gdy nie było żadnej taksówki, próbowałem na drogach łapać okazję, lecz nikt nigdy się nie zatrzymał. Spójrzcie na jegomościa na poniższym zdjęciu, jakim wzrokiem na mnie patrzy.
Pierwszego dnia zaplanowałem drobne zakupy niezbędnych rzeczy, m.in. parasola. Gdy znalazłem sklep, wyglądał właśnie tak jak na zdjęciu i do złudzenia przypominał czasy rządów komunistów w PRL. Na niektórych półkach były jednak konserwy, napoje, proszek do prania i artykuły higieniczne, sfotografowałem tendencyjnie tylko fragment sklepu z pustymi półkami.
W końcu poszedłem na największy targ Volo Volo i dostałem to, czego potrzebowałem. Na targu dało się zauważyć biedę zarówno kupujących, jak i sprzedających, choć samo miejsce jest ciekawe.
Chodząc ulicami Moroni z przykrością zauważyłem mnóstwo śmieci, butelek plastikowych. Sprawiało to kiepskie wrażenie. Wstąpiłem do nieco porządniejszej i klimatyzowanej knajpki, których jest tu zresztą bardzo mało. Knajpka na zdjęciu to nie ta, w której byłem.
Następnego dnia postanowiłem zwiedzić Moroni i rozeznać sposób dostania się na piękną wyspę Moheli. Można tam popłynąć lub polecieć. Do centrum miasta podwiózł mnie tym razem facet jadący z hotelu całkiem niezłym autem. Zacząłem z nim rozmawiać o cenie za jaką by mnie powoził po wyspie. Wtedy otrzymał telefon o zamieszkach w rejonie znanego mi targu Volo Volo i skręcił w boczną drogę. Pojechał zatankować, najwyraźniej z przezorności na wieść o niepokojach. Gdy tankował, zaszedłem do położonego tuż obok biura sprzedającego bilety lotnicze między wyspami, gdyż biletów tych nie można kupić w internecie. Po chwili wyszedłem, a mój kierowca uciekł bez słowa zostawiając mnie samego, prawdopodobnie ze strachu przed zamieszkami.
Gnany ciekawością poszedłem jednak w stronę centrum i targu. Robiło się nieprzyjemnie, zauważyłem biegnących, przestraszonych ludzi. Gdy doszedłem na Volo Volo, targ był już zupełnie pusty, widziałem tylko biegających żołnierzy, grupy policji i ubranych na czarno ewidentnych tajniaków, których dowożono pickupami. Wszystkie sklepy były zamknięte, miasto nagle opustoszało. Przestało padać, wilgotny upał zrobił się trudny do wytrzymania. Pomyślałem, że muszę jednak wrócić do hotelu.
Zamieszki wybuchły na wieść o podaniu wyników wyborów prezydenckich. Ogłoszono, że ponownie wygrał je Azali Assoumani (niewiarygodne 63% głosów), który doszedł do władzy w wyniku zamachu stanu w 1999 roku. Jest on powszechnie znienawidzony, nawet lepiej sytuowani ludzie wyrażają do niego niechęć, co sam słyszałem. Jego władza opiera się na represjach, korupcji i domniemanym poparciu Francji. Wybory zostały ewidentnie sfałszowane, było to jasne dla wszystkich. Były obserwowane przez marionetkowych delegatów Unii Afrykańskiej, patologicznej organizacji, której przewodniczącym jest teraz sam… prezydent Komorów Assoumani. Hipokryzja nie zna granic. Kilka godzin później widziałem, jak ogarnięta strachem delegacja Unii Afrykańskiej będzie uciekać z hotelu na lotnisko.
Właśnie sytuacja polityczna, zamachy stanu, korupcja, fatalny prezydent – to wszystko sprawia, że Komory nie mogą się rozwinąć i nikt nie chce tu inwestować. Młodzi ludzie nie mają żadnych perspektyw, oprócz ucieczki na francuską Majottę, która jest już pełna uchodźców. Polityka Francji w Afryce jest w ostatnich latach fatalna i niebezpieczna. Niebezpieczna z prostego powodu, gdy Francja traci w jakimś kraju swoje wpływy, natychmiast pojawia się Rosja lub Chiny. Stało się już tak z wieloma krajami Afryki. W ten sposób terytorium osi zła szybko rośnie. Robienie interesów ze znienawidzonymi dyktatorami kończy się często fatalnie. Niestety tak może być też z Komorami.
Komory mają długą tradycję bezprawia i zamachów stanu. Kluczową rolę pełnił Robert Denard, niezwykle barwna postać, francuski pułkownik, a później najemnik. Był specjalistą od zamachów stanów. Obalił pierwszego prezydenta kraju już w 1975 roku i przez długie lata faktycznie rządził wyspami, Miał sześć żon (bynajmniej nie po kolei), wiele dzieci i nawet okresowo przeszedł na islam. Zarabiał duże pieniądze i chciał stworzyć z Komorów swoisty azyl dla najemników. Był odpowiedzialny za przetrzymywanie i śmierć wielu swych oponentów. Dopiero w 1995 roku po kolejnym puczu armia francuska interweniowała i Denard poddał się jej bez walki. We Francji wytoczono mu proces. Orzeczono wyroku w zawieszeniu, a najemnik nie trafił nigdy do więzienia.
Musiałem wracać do hotelu, który był oddalony o 9 km. Prawdopodobnie byłem już jedynym białym w centrum miasta. Zauważyłem, że zaczyna być gorąco. Nieliczne samochody nie zatrzymywały się, gdy próbowałem złapać okazję. Ruszyłem zatem na piechotę, jeden z żołnierzy powiedział mi, że muszę iść bo nic już tam nie pojedzie. W pewnym momencie zrobiło się nieprzyjemnie. Z bocznych uliczek mundurowi wyciągali młodych ludzi, przewracali na asfalt i leżących mocno kopali buciorami, pomimo krzyków i błagań. Następnie wlekli ich do swoich ciężarówek. Wszystko działo się tuż przy mnie, wojskowi zupełnie nie przejmowali się, że to widzę, byłem dla nich jak powietrze. Nie odważyłem się, by wyciągnąć telefon i zrobić zdjęcie. Obawiam się, że straciłbym telefon i został pobity.
Gdy szedłem dalej, wojska było coraz więcej, wielu uzbrojonych w automaty. Jak się potem dowiedziałem, następnego dnia użyli przeciw demonstrantom ostrej amunicji, było wielu rannych i co najmniej jedna ofiara śmiertelna. Wkrótce zobaczyłem, jak żołnierze rozbierają jedną z barykad przegradzającą drogę. Poszedłem jeszcze dalej, ulice były pogrodzone kamieniami i wrakami aut. W końcu zobaczyłem kolejną barykadę, tym razem byli na niej młodzi ludzie uzbrojeni w maczety i kamienie. Wygrażali wojskowym i pokazywali im „fucka”. Byli bardzo zdeterminowani i gotowi do walki. Jakby nigdy nic przeszedłem tuż obok nich przechodząc przez barykadę. Czułem się jak przybysz z innej planety, kilku demonstrantów spojrzało na mnie ze zdziwieniem. Moja sympatia była po ich stronie, ale znów nie odważyłem się na robienie zdjęć. Miałem wrażenie, że mogą mnie tą maczetą ciachnąć, pomimo poparcia, którym im w duchu udzielałem. Rzeczywiście, kilkaset metrów dalej zaczęła się do mnie zbliżać grupa wykrzykująca do mnie antyfrancuskie hasła. Gdy im krzyknąłem „je suis Polonais”, usłyszałem, że to jedno zło, „c’est le même mal”. Chwilę z nimi podyskutowałem przekonując o swojej racji i w końcu mnie jednak zostawili. Znajomość języków się przydaje.
Wśród gości hotelowych panowała specyficzna atmosfera, delegaci Unii Afrykańskiej postanowili uciekać na lotnisko, choć nie wiadomo, czy droga była przejezdna. Menadżer hotelu martwił się, że zaraz przyjdą źli ludzie i obrabują hotel. Panowała atmosfera niczym z filmu „Hotel Ruanda”, choć ja nie czułem specjalnego zagrożenia. Zamówiłem fatalną, a za to drogą pizzę i czekałem na rozwój wydarzeń.
Przed zachodem słońca dało się zauważyć pożary w mieście. Było słychać strzały, niektóre bardzo blisko. Zrozumiałem, że tym razem na Komorach już nic nie zobaczę i nie mam szans pojechania na piękną wyspę Moheli. Cieszyłem się jednak, że udało mi się zobaczyć Wielki Komor – Moroni, plażę Malouja i największy baobab na wyspie.