„Zieloność” Wysp Zielonego Przylądka
Przed wyjazdem słyszałem, że Wyspy Zielonego Przylądka wcale nie są zielone. Turyści lądujący na popularnej, zabudowanej dobrymi hotelami wyspie Sal widzą suchą, niemal pozbawioną roślinności, płaską i ponurą ziemię, otoczoną piaszczystymi plażami. Jest tu wietrznie i generalnie nieciekawie, dlatego nie miałem zamiaru tam w ogóle jechać. W rezultacie celem naszej podróży stała się wyspa Sao Vicente, która miała być zielona i piękna. Należy nadmienić, że nazwa archipelagu pochodzi od Zielonego Przylądka w Senegalu i ta „zieloność” w nazwie kraju może być myląca.
Po wylądowaniu naszym oczom odsłoniły się płowe góry, dosyć suchy wulkaniczny krajobraz i tylko wprawne oko mogło dostrzec nieliczne, rachityczne drzewa. Sao Vicente może jest zielone, ale późną jesienią, po deszczach; teraz zdążyło już wyblaknąć. Pierwsze wrażenie nie wywołało ochów i achów, choć krajobraz był dosyć ładny. Aż trudno sobie wyobrazić, jak koszmarna musi być wyspa Sal.
Sao Vicente i Cesaria Evora
Niemniej, po Sao Vicente nie oczekiwaliśmy cudów — ściągnęły nas tu słynne parady karnawałowe, które były naszym głównym celem. Nie bez znaczenia był fakt, że stąd pochodziła Cesaria Evora, charyzmatyczna piosenkarka i kompozytorka, która rozpropagowała na cały świat mornę – piękny, wpadający w ucho styl muzyczny. Do dzisiaj nie mogę sobie wybaczyć, że przed laty nie byłem na jej koncercie w krakowskiej filharmonii, choć bilety były łatwo dostępne.
Lotnisko na Sao Vicente nosi imię Cesarii Evory, a przed budynkiem lotniska postawiono jej pomnik. Oczywiście boso – tak zawsze występowała na koncertach, niezależnie od tego, czy była to portowa knajpka, czy eleganckie sale koncertowe. Jedną z atrakcji stolicy i jedynego miasta wyspy, Mindelo, jest niewielkie muzeum poświęcone artystce. Cesarię zobaczymy na muralach, tak nazywa się nawet łodzie, jak widać na zdjęciu.
Zwiedzanie Sao Vicente
Na wyspie Sao Vicente komunikacja publiczna istnieje jedynie w stanie szczątkowym, dlatego jesteśmy skazani na wynajem auta lub wynajęcie taksówkarza. Wybraliśmy oczywiście tę pierwszą opcję, która daje wolność i nieograniczone możliwości zwiedzania. Tutejsze lokalne wypożyczalnie mają między innymi samochody Renault Duster. Tym autem bez kłopotu można zjeżdżać z utwardzonej nawierzchni na boczne drogi, co jest bardzo wygodne.
Miasto Mindelo jest dosyć przyjemne — zachowały się tu liczne domy z czasów portugalskich. Niektóre z nich zostały odnowione i pomalowane na żywe kolory. Gdy spacerowaliśmy po Mindelo, widzieliśmy przygotowania do parady karnawałowej: na ulicach ustawiano kolorowe platformy, a także barierki i trybuny do siedzenia.
Sao Vicente można łatwo zwiedzić w dwa dni, a gdyby ktoś chciał — nawet w jeden. Ze stolicy wychodzą trzy drogi. Jedna z nich prowadzi na lotnisko i do niewielkiej miejscowości nadmorskiej Sao Pedro. Tam, przy samym podejściu samolotów do lądowania, znajdziemy się na szerokiej plaży, gdzie widzieliśmy ludzi uprawiających windsurfing. Cały czas tu wieje, a woda w Atlantyku, jak wszędzie na Cabo Verde, nie jest zbyt ciepła, więc nie jest to miejsce idealne do typowego plażowania. Inna plaża do której biegnie droga szutrowa o nazwie Flamenco nie jest godna polecenia.
Natomiast w tym rejonie koniecznie trzeba wybrać się na krótki trekking do latarni morskiej (Farol de Amelia). Od miejsca, w którym można zostawić samochód, do latarni prowadzi wykuta w skale malownicza ścieżka (1,2 km w jedną stronę), z której rozpościerają się fenomenalne widoki. Sama latarnia jest nieczynna od lat i zamknięta.
Wschód Sao Vicente
Kolejna droga wiedzie do miejscowości Calhau na wschodzie wyspy. Jest to jedna z szos wyłożonych wulkaniczną kostką brukową, wybudowana jeszcze za czasów portugalskich. Odległość nie jest duża, to zaledwie 18 km. Im dalej na wschód, tym krajobraz staje się bardziej ponury. To efekt stosunkowo niedawnej działalności wulkanicznej. Można zjechać z drogi i wejść na krater Viana o idealnym kształcie. Nam jednak się nie chciało — wiał silny i chłodny wiatr, a ponury krajobraz zniechęcał. Poza tym wulkan był niski i nie chciałem narazić się na wycofanie się i porażkę w zdobyciu tak małego wulkanu.
Przy zjeździe na wybrzeże droga prowadzi wzdłuż doliny z wytyczonymi polami i wiatrowymi pompami wodnymi, znanymi mi z Australii. Większość tych pomp już nie działa, a zaniedbane pola zarosły. To, co musiało kwitnąć za czasów portugalskich, dziś jest już tylko wspomnieniem.
Gdy przyjechaliśmy do Calhau, miejscowość wydawała się opuszczona. Jedyne czynne miejsce to restauracja Hamburg, w której zatrzymują się turyści. Jakoś nie mieliśmy ochoty kosztować kabowerdyjskiej kuchni w miejscu o takiej nazwie, a może szkoda, gdyż espresso mieli tam znakomite. O kuchni napiszę nieco później.
Żeglarz portugalski
Z Calhau warto wrócić piękną asfaltową szosą wzdłuż północnego wybrzeża. Zobaczymy tam nadmorskie wydmy schodzące wprost do oceanu. Szutrową drogą zjechaliśmy z głównej drogi wprost nad brzeg. To piękne miejsce bardzo przypadło nam do gustu. W zasięgu wzroku nie było nikogo i można było wejść do wody, tak jak stworzyła Bozia. Niemniej w tym miejscu warto trzymać się brzegu i nie wypływać. Fale są spore i przypuszczam, że można być porwanym przez prąd, zatem nie radziłbym tu pływać.
W wodzie zauważyłem unoszące się dziwne, przeźroczyste poduszeczki z granatowymi wstążkami. Zwabiony ciekawością podszedłem do tego dziwadła i dotknąłem granatowych wstążek. Nieprawdopodobny ból, spowodowany niczym żywym ogniem, przeszył mój palec oraz drugi, którym próbowałem zrzucić owijającą mnie kleistą substancję, która paliła moją rękę. Okazało się, że padłem ofiarą żeglarza portugalskiego, wyjątkowego i dziwnego stworzenia morskiego. Do pęcherza, który jest i pływakiem, i swoistym żaglem, przyczepione są polipy wyposażone w potworne parzydełka. Nic dziwnego, że stworzenie po angielsku nazywa się „The Portuguese man o’ war”.
Na plaży zauważyliśmy sporo tych zwierząt wyrzuconych na brzeg, ich przeźroczyste żagle wciąż wykonywały powolne ruchy. Kilka zwierząt przeniosłem z powrotem do oceanu na znalezionej deseczce, wykazując się biblijną miłością do nieprzyjaciół. Ból po oparzeniu żeglarza przeszedł po dwóch godzinach. Mogę jeszcze dodać, że, jak przeczytałem potem, oparzenia po żeglarzu portugalskim należy po prostu płukać wodą morską. Przy większych poparzeniach należy jednak udać się do szpitala, gdyż mogą być śmiertelne. Gdy zwierzęta te pojawiają się gdzieś w większej ilości, zamykane są podobno całe plaże.
Widocznie moje szerokie horyzonty i zapał do przygód nie zawsze idą w parze z odrobiną zdrowego rozsądku. Każde dziecko wie, by w morzu niczego nie dotykać.
Gdzie można pływać na Sao Vicente?
Jedynym bezpiecznym miejscem do pływania jest plaża w miejscowości Baia das Gatas. Nie jest ona piękna, jednak płytka zatoka i falochron czynią to miejsce bezpiecznym. Popływałem tam niejako z obowiązku. Chłodna woda, jak wszędzie na Cabo Verde, nie daje komfortu przy zanurzaniu się, a głębokość była zbyt mała na przyjemne pływanie. Być może lepiej jest podczas przypływu. W innych miejscach trzeba bardzo uważać na prądy morskie, gdyż jest to otwarty ocean.
Obiad w dniu zwiedzania wyspy zjedliśmy niezłą rybkę w położonej na plaży w Salamansa restauracji La Créperie Chez Zoe. Wbrew nazwie nie jest to tylko naleśnikarnia, a obskurność drewnianej budy rekompensuje jej położenie na samej plaży i luźna atmosfera miejsca.
Kuchnia Wysp Zielonego Przylądka
A propos miejscowej kuchni, nie wydawała nam się wybitna, niemniej grillowaną, świeżą rybę czy krewetki dostaniemy w wielu miejscach. Większość osób zna lokalną kuchnię w odmianie all inclusive na wyspie Sal, zatem nie ma tak naprawdę o niej pojęcia.
W jednej z tanich restauracji spróbowaliśmy narodowej potrawy o nazwie cachupa w wersji z rybą. Nie było to złe, ale też nie nadzwyczajne. Do ryb każdego rodzaju zawsze podawano nam zapychacze w dużych ilościach — gotowane bulwy wszelkiego rodzaju i zamulające banany przeznaczone do gotowania — bez żadnego smaku. Do tego jeszcze dokładano ryż lub frytki z mrożonki z niewielką ilością sałaty. Muszę jednak przyznać, że sama ryba była zwykle dobra. Wszędzie do posiłku można zamówić wino lub piwo.
Właściwie to samo dostawaliśmy w tanich restauracjach, jak i drogich. Dania różniły się wyłącznie cenami. Miejsca rozreklamowane w Tripadvisorze były pełne „haumaczy” (jak nazywam zachodnich turystów) i najdroższe, a wcale nie lepsze. Trzeba dodać, że restauracje na Cabo Verde nie są tanie w stosunku do jakości.
Na wyspie Sao Antão wstąpiliśmy do najlepiej ocenianej na TripAdvisor restauracji o nazwie Caleta. Gburowata biała właścicielka podała nam ledwo ciepłą i lurowatą kawę, więc cieszyliśmy się, że wcześniej zjedliśmy gdzie indziej.
Street food
Pewnego wieczoru, w Środę Popielcową, poczuliśmy głód. Wszędzie próbuję ulicznego jedzenia, podobnie było na Sao Vicente. Podczas gdy ostatni orszak karnawałowy przetaczał się jeszcze ciemnymi ulicami w rytm bębnów, pozostałe ulice były już puste. Zauważyłem dwa food trucki – promyk nadziei na skosztowanie kabowerdyjskiego jedzenia ulicznego. Niestety jeden oferował jakieś paskudnie wyglądające słodkości, a w innym sprzedawano wyłącznie hamburgery. No cóż, pomyślałem, może to jest lokalny wyspiarski hamburger. Za ladą stały trzy potężne matrony i może dziesięcioletnia dziewczynka, która już wyglądała jak miniaturka matrony. Mała liczyła na kalkulatorze rachunki dla zamawiających.
Głód sprawił, że po pierwszym kęsie hamburger wydał mi się dobry, po drugim już mniej, a po trzecim był nie do zjedzenia. Koło mnie kręcił się przeraźliwie chudy pies. Zwabiłem go za budkę z jedzeniem, z myślą, że przynajmniej pomogę biednemu zwierzęciu, oczywiście tak, by żadna z matron nie widziała mojego uczynku. Piesek stał i patrzył bezmyślnie na mój posiłek. Musiałem mu go podsunąć pod nos; minimalnie go spróbował i odszedł w swoją stronę. Usłyszałem komentarz mojej towarzyszki podróży, że hamburger jest pewnie z psa i chudzielec nie chce być kanibalem.
Karnawał w Sao Vicente
Cabo Verde wydawało mi się pełnym muzyki i rozśpiewanym miejscem. Przecież to nie tylko Cesaria Evora, a wielu innych muzyków, których swego czasu promował Marcin Kydryński w radiowej „Trójce”. W wieczór przed paradą włóczyliśmy się po uliczkach. W miejscowych knajpkach jedyna muzyka dobywała się z głośników, a muzyka na żywo, zwykle nie najwyższych lotów, rozbrzmiewała w wielu restauracjach w stu procentach wypełnionych białasami. To było nieco rozczarowujące.
Ciekawe były przygotowania do karnawału. Wyczuwało się atmosferę nadchodzącego wielkiego wydarzenia, do którego przygotowania trwają cały rok. W poniedziałkowy wieczór przechodziły szkoły samby i był to właściwie rozbieg przed główną paradą karnawałową.
Wzdłuż ulic przygotowano trybuny z krzesełkami i po zakupie biletów widok na paradę był idealny. Ci, którzy nie wykupili miejsc siedzących, musieli tłoczyć się na ulicach. Pełne ludzi były balkony, okna i dachy.
Nie widziałem na żywo karnawału w Rio de Janeiro, ale parada, a właściwie trzy parady, wyglądały imponująco. Bębny, tańce, niesamowicie ozdobne stroje i specjalnie wybudowane na ten jednorazowy występ platformy doprawdy robiły wrażenie! Co ciekawe, przez cały czas pochód posuwał się w rytm tej samej muzyki. Erotyczną atmosferę robiły oczywiście niekompletnie ubrane dziewczyny, choć do Brazylii pod tym względem było daleko.
Następnego dnia po południu, w Środę Popielcową, na ulicy rozdawano nagrody za udział w paradzie. Bębniono w bębny i tańczono jeszcze do późnych godzin wieczornych podczas spontanicznie organizowanych pochodów. Jak zauważyłem, mieszkańcom Sao Vicente trudno jest rozstać się z karnawałem.
Sao Antão
Na Wyspę Świętego Antoniego popłynęliśmy promem na jeden dzień. Przeprawa trwa zaledwie godzinę, a promy wypływają rano i wracają późno po południu.
Sao Antão jest uroczą, górzystą wyspą ze szczytem Tope de Coroa sięgającym 1979 m n.p.m. Podobnie jak na Sao Vicente, tam też najlepiej wynająć samochód po przypłynięciu do Porto Novo, gdzie wybudowano piękny, nowoczesny terminal promowy. Na górskich drogach świetnie sprawdzał się mały Suzuki Jimny.
Największą atrakcją jest przejazd przez górzyste wnętrze wyspy brukowaną drogą wybudowaną przez Portugalczyków, która wznosi się powyżej 1500 m n.p.m. W drodze na północne wybrzeże do Ribeira Grande można odbić do krateru Cova. Na jego dnie uprawia się pola i jest tu kilka domów. Nieco dalej wąską drogą dojedziemy do wioski z punktem startowym na szczyt Pico de la Cruz.
Na tej wysokości jest bardzo zimno, zwykle wieje przenikliwy wiatr, więc jeśli chcecie pochodzić, ubierzcie się odpowiednio. Konieczna jest dobra kurtka i czapka.
Zjazd na północne wybrzeże zapiera dech w piersiach. Karkołomna droga prowadzi miejscami granią, a krajobrazy przypominają mi okolice Machu Picchu w Peru.
Po osiągnięciu miasteczek Ribeira Grande oraz Ponta del Sol wróciliśmy drogą nadmorską przez wschodnie wybrzeże. Po drodze warto zatrzymać się w naturalnych basenach nadmorskich (Piscinas naturais da Sinagoga), żałowaliśmy, że nie mamy czasu wykąpać się w tym fajnym miejscu.
Podsumowując, na wyspie Sao Antão warto być dłużej niż jeden dzień, gdyż nawet nie mieliśmy czasu pojechać na zachód wyspy. Jest tam też wiele znakomitych i długich tras trekkingowych przecinających wyspę wzdłuż i wszerz. Jest to wyspa, na którą chciałbym jeszcze kiedyś wrócić.