Droga pod Olimp
Po powrocie promem z Wysp Owczych i po zaledwie kilku godzinach snu, w pośpiechu spakowałem plecak i popędziłem na lotnisko. To był mój pierwszy lot od ponad siedmiu miesięcy. Pomysł, żeby lecieć gdziekolwiek, rzucili dwaj koledzy. W tym przypadku „gdziekolwiek” oznaczało Saloniki, a ponieważ nie byłem jeszcze w tej części Grecji, chętnie do nich dołączyłem.
Bilety Ryanair z Krakowa w obie strony kosztowały około 400 zł, więc nie było się nad czym zastanawiać. W samolocie spotkaliśmy sporą, zorganizowaną grupę — to pozytywny znak, że nasza branża turystyczna wciąż żyje pomimo pandemii. Na lotnisku wypożyczyliśmy auto bez żadnej wcześniejszej rezerwacji, a właściwie zrobiłem to ja, bo byłem jedynym trzeźwym z całej naszej trójki.
Wyjazd zapowiada się katastrofalnie — już w Krakowie, na lotnisku, nasz „gate” miał numer 13. Aż boję się myśleć, co będzie dalej.
Olimp zdobyty!
Wczoraj, razem z Pawłem i Przemkiem, stanęliśmy na szczycie Olimpu (2918 m n.p.m.). Okazało się, że nie jest tak źle, jak się zapowiadało. Nie jest to jednak góra całkowicie łatwa, dlatego w następnym wpisie podam więcej szczegółów — jeśli się zdecydujecie, warto wiedzieć kilka rzeczy. A sama góra jest warta „grzechu”, bo teraz czujemy się niemal jak bogowie.
Przed wyjściem w góry zanocowaliśmy w domku na kempingu w nadmorskiej miejscowości Plaka, położonej u stóp Olimpu. Sama miejscowość to prawdziwa tragedia – obdrapane budynki, zardzewiałe balustrady, a domek, w którym zamieszkaliśmy (10 euro/os.), przywołał mi wspomnienia z przeszłości (wychowałem się w komunie). W Place nie było prawie nikogo, a nazwa „Riwiera Olimpijska”, na której niby się znajdowaliśmy, nabrała zupełnie innego znaczenia.
Gdybym zaproponował moim turystom przyjazd tutaj, przez kilka lat nie wychodziłbym z sądu. No ale przynajmniej nie było drogo.
Wyjątkowego pecha miał nocujący obok nas motocyklista, ponieważ prowadziliśmy długie rozmowy przy głośnej muzyce z głośnika Przemka, który do małych nie należy (zarówno głośnik, jak i Przemek).
A oto zdjęcie z Riwiery Olimpijskiej, które koledzy nazwali „Dwie ruiny”.
Następnego dnia, przed wyruszeniem w góry, zamówiliśmy u Greka rybę, a byliśmy jedynymi klientami w restauracji. To było dobre zakończenie naszego pobytu na „Riwierze Olimpijskiej”.
O tym jak zdobywa się Olimp przeczytacie klikając tutaj.