Najmniejsza republika świata
Tuvalu jest najmniejszym państwem świata pod względem liczby ludności, nie licząc Watykanu. Na 26 km² skrawków lądu, przypominających z powietrza nadgryzione precelki, żyje niewiele ponad dziesięć tysięcy ludzi. Kontakt ze światem zapewnia połączenie lotnicze z Fidżi. Oddalenie i niezwykłość tej maleńkiej republiki są wystarczającymi powodami, by ją zobaczyć, co też uczyniłem wraz z dwójką przyjaciół.
Tuvalu uzyskało niepodległość w 1978 roku, a do tego czasu było częścią brytyjskiej kolonii Wysp Gilberta i Ellice. Jeśli ktoś zbierał znaczki, zapewne pamięta ich piękne egzemplarze z tego terytorium – z łodziami, palmami oraz wizerunkiem Elżbiety II lub Jerzego VI. Pewna ciągłość została zachowana do dzisiaj. Choć Tuvalu jest w pełni niepodległe i pełnoprawnym członkiem ONZ, to w ramach Brytyjskiej Wspólnoty Narodów głową państwa pozostaje brytyjski monarcha.
Lotnisko Funafuti
Wyspy Ellice składają się z trzech koralowych wysepek i sześciu atoli. Największą powierzchnię zajmuje Funafuti, gdzie mieszka większość ludności kraju. To właśnie tam wylądowaliśmy, na jedynym lotnisku noszącym dumną nazwę Funafuti International Airport.
Pas startowy znajduje się w samym centrum stolicy, w najszerszym miejscu wyspy, jedynym, gdzie można było go wybudować. Szerokość kraju w tym miejscu wynosi zawrotne 400 metrów. Zarówno pas startowy, jak i niewielki pirs zapewniający łączność ze światem to pozostałości po Amerykanach, którzy podczas II wojny światowej zlokalizowali tu swoją bazę. Japończycy nigdy nie dotarli na Wyspy Ellice, więc nie doszło tu do żadnych walk.
Lotnisko w Tuvalu to chyba najdziwniejsze, jakie widziałem. Popołudniami zamienia się w wielki salon towarzyski. Na pas startowy wychodzi młodzież, grając w siatkówkę i rugby – miejsca jest tu pod dostatkiem. Przy pasie znajduje się także jedyna dyskoteka w kraju oraz bar „One Love”, który niestety był zamknięty, ponieważ trwały prace nad naprawą rozpadającej się drewnianej budy.
Samoloty lądują na Tuvalu rzadko. Gdy maszyna zbliża się do Funafuti, na wyspie rozlega się syrena ostrzegawcza. Z pasa startowego trzeba jak najszybciej zejść – zganiane są z niego świnie i psy, a ruch motorków i samochodów zostaje wstrzymany. Po chwili słychać drugą syrenę, a policja tuvaluańska w pośpiechu zgania ostatnich maruderów. Trzecia syrena rozbrzmiewa dokładnie w momencie lądowania samolotu. Gdy maszyna zatrzymuje się przed terminalem, życie na pasie wraca do normy – aż do momentu jej startu.
A propos psów – jak na wielu wyspach Oceanii, na Tuvalu wałęsa się ich dużo, co stanowi problem. Stały się zagrożeniem dla lądujących samolotów, a ogrodzenie pasa startowego nie wchodzi w grę, ponieważ pełni on ważną funkcję społeczną. Zamiast wysterylizować te biedne zwierzęta, zorganizowano niedawno akcję zabicia bezpańskich psów, które nie miały obroży założonej przez właściciela. Wkrótce planowana jest kolejna taka akcja. Być może dlatego widziałem sytuację, gdy zazwyczaj spokojne psy obszczekiwały i atakowały policyjny samochód.
Mieszkańcy Tuvalu
Tuvalu na początku zrobiło na nas dobre wrażenie, być może dlatego, że świeciło słońce. Żywe, błękitno-zielone kolory, atmosfera lenistwa i dobroduszne twarze tubylców tworzyły przyjazny klimat. Choć otoczenie domów było zaśmiecone różnymi gratami, nie przeszkadzało mi to – wręcz przeciwnie, miało w sobie coś swojskiego, taki kolorowy bałagan.
Mieszkańcy Tuvalu mówią językiem polinezyjskim, zbliżonym do samoańskiego, choć pod względem wyglądu przypominają raczej typ melanezyjski. Są masywni, ciemnoskórzy, mają szerokie twarze i zazwyczaj kędzierzawe, czarne włosy. Wygląda na to, że ich dieta jest bardzo niezdrowa, ponieważ niemal wszyscy są otyli. Trudno było mi dostrzec jakąkolwiek atrakcyjną i szczupłą kobietę w tym społeczeństwie.
Życie na Tuvalu
Życie na Tuvalu nie jest łatwe – nie ma tu w ogóle ziemi uprawnej, a nieurodzajne podłoże nie sprzyja wzrostowi pożytecznych drzew, takich jak mango. Więcej jest jedynie palm kokosowych i chlebowców. Mieszkańcy są zatem całkowicie zależni od żywności dostarczanej z zewnątrz oraz połowu ryb, których wcale nie ma tu w dużej obfitości. Hodują także świnie, które wałęsają się po ulicach, oraz kury.
Największy supermarket na głównej ulicy Funafuti jest bardzo słabo zaopatrzony. Nie ma w nim ani chleba, ani mąki, warzyw czy owoców. Można natomiast znaleźć jajka i konserwy. Na półkach dominują chińskie makarony oraz dania w proszku. Jak dowiedzieliśmy się: „mąka przypłynie we wtorek”. Po długim czasie w końcu będzie można upiec chleb lub zrobić naleśniki.
Sympatyczny, skądinąd, pensjonat, w którym mieszkamy, obsługuje otyły i leniwy recepcjonista oraz jeszcze bardziej otyły i leniwy menadżer, który już zupełnie nic nie robi. A szkoda, bo warto byłoby tu i ówdzie coś przybić czy dokleić. Na stole obok recepcji leży pudełko z przeterminowanymi prezerwatywami, z informacją, że nie są na sprzedaż, ale można je brać za darmo. Jak wynika z napisu na pudełku, to akcja jednej z organizacji międzynarodowych. Zastanawiam się, jaki to ma sens i komu to służy. Kobiety na Tuvalu, zdominowane przez różne kościoły, są bardziej pruderyjne niż redakcja Radia Maryja. A nawet gdyby nie były… cóż, nie ustawiałyby się kolejki turystów do korzystania z ich wdzięków.
Pensjonat nie oferuje śniadań. Mamy zatem wybór między chodzeniem do Chińczyka na tłustą jajecznicę z ryżem a spożywaniem tuńczyka z puszki z krakersami. Ta druga opcja bardziej nam smakowała.
W pensjonacie oprócz nas mieszka Rosjanin, do którego demonstracyjnie się nie odzywamy i traktujemy go jak morowe powietrze. Potem zastanawialiśmy się, czy nie był to przypadkiem „dobry Rosjanin” i być może go skrzywdziliśmy. Podczas podróży cały czas mam dylemat, czy ich ignorować, czy wchodzić z nimi w dyskusje na temat wojny. Robię albo tak, albo tak, i zawsze jest źle.
Z czego żyje Tuvalu?
Jedynym dobrem republiki są wody terytorialne oraz domena „tv”, z której państwo czerpie umiarkowane zyski. Tuvaluańczycy są zatem zależni od pomocy, którą głównie udziela Australia. Kraj ten finansuje i nadzoruje m.in. miejscową policję.
Innym graczem jest Tajwan, który utrzymuje tutaj swoją ambasadę, a z kolei ambasada Tuvalu znajduje się także na Tajwanie. To jedno z nielicznych państw, które wciąż uznają Tajwan za prawowite Chiny. Podczas naszego pobytu zorganizowano przyjęcie na kilkaset osób z okazji rocznicy niepodległości Tajwanu, na którym stawiła się cała śmietanka państwowa. Była muzyka, kolacja, a także specjalny tort na tę okazję.
Myślałem, że w tak odległym miejscu nie spotkam żadnego Polaka, a jednak się myliłem. Gdy wysiadaliśmy z samolotu, okazało się, że do tego samego samolotu wsiada Alicja, którą kiedyś poznałem na Sokotrze. Innym razem na ulicy zaczepił nas sympatyczny Nowozelandczyk, który pracował w firmie układającej podmorski światłowód. Już mieliśmy się rozstawać, gdy kolega zauważył na jego czapce niewyraźny napis „Polska”. Okazało się, że doskonale mówi po polsku, a jego rodzice byli uchodźcami, którzy trafili do Nowej Zelandii, gdy ratowali się uciekając z Syberii z Armią Andersa. Z tej okazji wypiliśmy wino, a opowieści Tadeusza okazały się bardzo ciekawe. Świat jest już tak mały, że nawet na Tuvalu nie można się schować przed rodakami.
Tuvalu nie tonie
Od jakiegoś czasu w światowych mediach, nie tylko lewicowych, można przeczytać, że Tuvalu czy Kiribati toną i musimy szybko ratować świat, nie latając, jeżdżąc elektrykami i kręcąc rowerem stacjonarnym, by świeciły się żarówki. Jako geograf z wykształcenia mogę stwierdzić, że to kompletna bzdura. Najdziwniejsze jest to, że o procesach klimatycznych czy geograficznych dyskutują głównie politycy, którzy opierają się na autorytecie naukowców, otrzymujących granty za swoje „jedynie słuszne” tezy. Biada tym, którzy prowadzą rzetelne badania i dochodzą do innych wniosków. Nie znam przyczyny tej nachalnej narracji; prawdopodobnie chodzi o pieniądze i pozyskiwanie funduszy na różne projekty z państwowych kas.
Zmiany poziomu oceanu światowego są bardzo powolne; można mówić o milimetrach czy centymetrach w ciągu długich okresów. Nie jest to bynajmniej przyczyna tonięcia atoli. Mówiąc kolokwialnie, atole zapadają się pod swoim ciężarem, chociaż są też takie, które wynoszą się w sąsiedztwie większych atoli. Jest to znane zjawisko na wyspach Oceanii, a ja byłem na wyspach, które się podnoszą. To jednak także nie są tak szybkie procesy, by stanowiły problem.
Dzisiejsza technika pozwala bez problemu na nadsypanie lądu o kilkadziesiąt centymetrów oraz pozyskiwanie nowej ziemi na płyciznach. Tak na wielką skalę robi Singapur czy Hongkong, a inwestorzy nie boją się stawiać nowych, pięknych hoteli na Malediwach. Ląd usypano już nawet na biednym Tuvalu, które nieznacznie się powiększyło. Siedząc wieczorem w jedynej normalnej restauracji w kraju, która kiedyś znajdowała się nad morzem, patrzyliśmy na rozległy teren pozyskany z laguny. Pragnę więc uspokoić wszystkich, którzy chcą nam zabronić latać samolotami i pływać statkami: Tuvalu nie tonie.
Trzeba jednak przyznać, że kraj jest położony bardzo nisko. Najwyższa góra na wyspie Niulakita ma mniej niż 5 m n.p.m. Czeka na nazwanie i pierwszego polskiego zdobywcę.
Tuvalu najlepiej zwiedzać motorkiem. Dreptanie po wyspie w upale nie jest dobrym pomysłem. Właśnie w ten sposób przejechałem kraj wzdłuż. Chciałem napisać „wzdłuż i wszerz”, ale w tym przypadku „wszerz” nie ma racji bytu. Jak i co zwiedzać na Tuvalu, znajdzie się w następnej części, jeśli ją napiszę.
Takie teksty lubię, nie za dużo, ale treściwie i niepodważalny walor – zdjęcia, czekam z niecierpliwością na część drugą …