Sycylia podczas pandemii.
Dziwny jest ten nasz pandemiczny wyjazd, ale ma też swój urok. Chodzimy pustymi ulicami najpiękniejszych miast Sycylii i czujemy się, jak przybysze z innej planety. Wędrując po Syrakuzach widzieliśmy starsze kobiety uciekające na nasz widok z ulicy do bram swych domów, jakby widziały trędowatych. Nie ma stolików na ulicach i placach, gwaru kawiarnianego tak charakterystycznego dla Włoch. Możecie uwierzyć, że w środku pięknego dnia ulica w Taorminie wygląda właśnie tak? A jednak…

Kolejną dobrą stroną pandemicznego podróżowania jest łatwość zaparkowania samochodu. Nigdzie nie ma z tym problemów i nikt nie pobiera opłat. Muzea i galerie są nieczynne, nie muszę zatem ulegać towarzyszce podróży w tej materii i spędzać w nich czasu. Mogę się wam przyznać w tajemnicy, że akurat nie jestem z tego powodu zmartwiony, tylko troszkę muszę takiego udawać.

Napiszę wam teraz co zobaczyliśmy w ciągu kilku dni poza opisaną już Etną, Acireale i Katanią, która nas nie zachwyciła. Nasza trasa była raczej dziełem przypadku, niż szczegółowego planowania, niemniej sporą rolę odegrała przyjaciółka z Krakowa i wielka miłośniczka Sycylii. Mam nadzieję, że moje informacje spełnią rolę swoistego rodzaju miniprzewodnika.
Samochodem po Sycylii
Na początek kilka wskazówek dla zmotoryzowanych. Kobieta w wypożyczalni samochodów namówiła nas na małe auto i miała rację. Dzięki temu mogliśmy wjeżdżać do sycylijskich miasteczek, gdzie uliczki naprawdę są wąskie, nie byłoby szans przejechać dużym samochodem. Nawet nasz mini cooper czasem ledwo się mieścił.

Drogi często są dziurawe, szczególnie te boczne. Całe pasy autostrad i wiele wiaduktów jest wyłączonych z ruchu z ustawionymi znakami o robotach drogowych. Jednak nie wiedzieliśmy ani robót, ani maszyn, praktycznie nic się nie remontuje, co dowodzi stagnacji w kraju.
Na niemal pustych szosach jest mnóstwo radykalnych ograniczeń prędkości, ale nikt się do nich nie stosuje. Gdy próbowałem jechać zgodnie z przepisami, za chwilę miałem z tyłu na zderzaku jakiegoś nerwusa. W drugim dniu dałem już spokój i zacząłem jeździć jak miejscowi. 110 km/h przy ograniczeniu do pięćdziesiątki to tutaj standard, a policji z radarem nie widziałem ani razu. Zwalniałem tylko w takich sytuacjach:

No a teraz obiecany miniprzewodnik. Mam nadzieję, ze wkrótce dodam do niego mapkę.
Taormina
Nie jest niczym oryginalnym, że pierwsze kroki skierowaliśmy do słynnej Taorminy, uroczego miasteczka z dobrze zachowanym antycznym teatrem. Była to świetna decyzja, gdyż wkrótce zarówno Taormina, jak i inne turystyczne obiekty zostały zamknięte.
Teatr zasłużenie jest punktem obowiązkowym zwiedzania Sycylii, ma grubo ponad dwa tysiące lat i wciąż możemy podziwiać zarówno sam amfiteatr, jak i zabudowania dla aktorów. W amfiteatrze było zaledwie kilkoro zwiedzających i nie było trudnym zrobienie zdjęcia bez turystów.

Przewodniki podają, że jest to teatr grecki, choć ściślej należałoby powiedzieć, że został zbudowany na wzór teatru greckiego. Należy pamiętać, że Grecy założyli na Sycylii wiele kolonii, które jako miasta przetrwały do dzisiaj. Rzymianie teatr rozbudowali, o czym świadczą używane przez nich cegły. Podczas ich panowania scena nie była już tylko miejscem wzniosłej sztuki, ale areną walk gladiatorów i innych brutalnych przedstawień.
Jakim geniuszem musiał być architekt, widzowie siedzący w wyższych rzędach widzieli nad sceną dymiącą Etnę i mieli zaiste piękny widok. Nam akurat Etnę zasłoniła chmurka, ale gdy powiększycie zdjęcie, powinniście ją dostrzec w oddali.

Wzruszające jest, że wciąż po 2300 latach odbywają się tu koncerty i przedstawienia, a widzowie zasiadają na tych samych kamiennych stopniach, co starożytni obywatele miasta.
Etna
O tym jak zbliżyć się do najwyższej góry Sycylii przeczytacie tutaj.
Castelmola
Miasteczko wznosi się malowniczo na skałach tuż nad Taorminą. Oczywiście znowu pusto, na dużym parkingu aut właściwie nie ma. W całym miasteczku zauważamy jedynie kilku turystów, pewnie podobnych do nas dziwolągów, którzy podróżują podczas pandemii. Spacer przynosi wspaniałe walory estetyczne – w oddali dymiąca Etna, niczym zawieszona w powietrzu, wąskie uliczki, bijące dzwony z kościołów i niosące się echo ich dźwięku.


Miejsce to ma bogatą historię, o której jednak tu nie będę pisał. Podczas spaceru wstępujemy na kawę, jak się miało okazać jedną z ostatnich. Wkrótce będzie wprowadzony lockdown. Przez przypadek wchodzimy do słynnego baru „Turrisi” ze świetnym widokiem na katedrę i mały plac św. Mikołaja.

Jednak to nie widok, a wystrój wnętrz uczynił ten bar słynnym. W bogato zdobionym wnętrzu roi się od… penisów. Lampki z penisową podstawką, klamki, a nawet krany w kształcie fallusów, gdzie nie spojrzysz, tam dostrzegasz nowego – duże, małe, drewniane, metalowe. Przyznam, że czegoś takiego nie widziałem, fallusy dominują całkowicie i trudno już nawet podziwiać widok na dachy miasteczka. No cóż, specyficzny marketing lub po prostu projekcja zainteresowań właściciela (właścicielki?).


Syrakuzy
Nie omijajcie za żadne skarby tego portowego miasta, które w starożytności było ważnym miastem greckim, a potem rzymskim. Jego stara część leży na połączonej mostem wyspie Ortigia. Po zaparkowaniu samochodu z łatwością całe stare miasto obejdziecie na piechotę. A jest tu co oglądać – piękne place, kościoły, pałace i położony na samym cyplu wyspy zamek.

To miasto rodzinne Archimedesa, najwybitniejszego uczonego starożytnej Grecji. To właśnie ulicami Syrakuz genialny uczony biegł całkiem nago po wyskoczeniu z wanny krzycząc „eureka, eureka!”. Archimedesa zabili Rzymianie po zdobyciu miasta.
Rzymianie okrutnie zabili też inną słynną Syrakuzankę, 23 letnią Łucję, późniejszą świętą. W kościele pod jej wezwaniem można zobaczyć genialny obraz Caravaggio „Pogrzeb św. Łucji”. Obraz podczas naszego pobytu jednak nie był dostępny dla zwiedzających.
Na ulicach Syrakuz było sporo ludzi, jak na okres pandemiczny. Ładna pogoda i niedziela zachęciły Włochów do wyjścia z domów. Na zdjęciach widzicie piękną fontannę związaną z Dianą i pewną legendą oraz Plac Katedralny.


Nieliczne restauracje sprzedawały posiłki na wynos i skorzystaliśmy z tej możliwości zamawiając pesce spada, czyli rybę – miecz, bardzo popularną na Sycylii. Obiad oczywiście musieliśmy zjeść na ławce. Muszę przyznać przy okazji, że żadne z sycylijskich dań nie spowodowało u mnie kulinarnego o… no, to słowo na „o” musicie sobie dopowiedzieć.
Noto
Było to ważne miasto od czasów starożytnych aż do roku 1693, kiedy potężne trzęsienie ziemi zniszczyło je niemal zupełnie i zginęła połowa jego mieszkańców. Ruiny starego Noto obejrzeliśmy w okolicach obecnego miasta. Ale właśnie obecne Noto jest architektonicznym cudem wpisanym na listę UNESCO. Po trzęsieniu ziemi miasto wybudowano od podstaw w pięknym, barokowym stylu. Jak widać po kamienicach, pałacach i kościołach musiał być to okres świetności Sycylii.

Przed katedrą w Noto wspaniały, polski akcent. Stoi tu kilkanaście rzeźb Igora Mitoraja, niektóre z nich pamiętamy z Rynku w Krakowie.




Enna
Przedziwnie położone miasteczko zobaczyliśmy już z samolotu i długo próbowaliśmy dojść, jak ono się nazywa – napotkani Włosi nie umieli jego rozpoznać, ale w końcu namierzyliśmy je, to była Enna.

Enna jest położona wysoko na górskich grzbietach przecinających się w kształcie krzyża. Nie zawiedliśmy się, Enna nas zachwyciła. Wąskie uliczki, fenomenalne widoki, cudny zachód i wschód słońca, malownicze ruiny potężnego zamku na samej górze. Jeśli tu traficie, postarajcie się spędzić noc w tym miejscu. W Ennie jest znacznie chłodniej, miasto leży niemal na tysiącu metrach n.p.m. A tak z Enny widać miasteczko Calascibetta do którego już nam się nie chciało jechać:

Segesta
Przyjechaliśmy tutaj, by zobaczyć najpiękniejszą, świetnie zachowaną, choć nigdy nie ukończoną grecką świątynię oraz amfiteatr. Tu zderzyliśmy się z kowidowym lockdownem. Ogrodzony teren był zamknięty, świątynię mogliśmy dostrzec jedynie z daleka, a amfiteatru w ogóle nie zobaczyliśmy.

Corleone
Znawcy Sycylii wybijali nam z głowy pomysł, by tam jechać i oczywiście mieli rację. A jednak magia „Ojca Chrzestnego” sprawiła, że musieliśmy tam dotrzeć pozbawiając się możliwości zobaczenia innych, z pewnością ładniejszych miejsc.

Jadąc z północy musieliśmy pokonywać masakrycznie dziurawe drogi i podróż zajęła nam bardzo dużo czasu.
Corleone wygląda dość biednie, oczywiście podczas pandemii życia na ulicy było jak na lekarstwo. Nieliczne przechodzące ulicą kobiety były ubrane na czarno, zupełnie jak to pamiętam z filmu.

Muzeum Antymafijne, które chciałem zobaczyć było zamknięte na głucho. Muzeum ma walczyć z mitem „dobrej mafii”. I słusznie, pomimo romantycznych odniesień i sympatii do bandziorów, którą może wzbudzać książka i film, mafia była organizacją zbrodniarzy i kryminalistów przynoszącą nieszczęście uczciwym ludziom.
Próbowaliśmy zagadać o coś kilka osób bezczynnie stojących przed barem serwującym kawę na wynos, ale mieszkańcy Corleone nie wydawali się zbyt przyjaźni. Nie wyglądali jednak na mafiozów, a raczej na sfrustrowanych i mało zamożnych ludzi bez zajęcia. Świetność Corleone niewątpliwie przeminęła.
Zważywszy, że żadna ze scen „Ojca Chrzestnego” nie była kręcona w Corleone, rzeczywiście przyjazd tutaj był nieco absurdalny. Ale zaspokoiliśmy swoją ciekawość i nigdzie nie jest powiedziane, że podróżując trzeba zawsze być racjonalnym.

San Vito lo Capo
To północno – zachodni kraniec wyspy dokąd pognaliśmy skuszeni obrazem niemal karaibskiej plaży. Zapowiedź wysokich temperatur i błękitnego nieba przesądziła i po dość długiej jeździe zjawiliśmy się w San Vito.
Plaża rzeczywiście nie rozczarowała, a wiele ich na świecie widziałem. Temperatura pozwoliła nawet na listopadową kąpiel w morzu.


Okazało się, że niemal wszystkie hotele są pozamykane na cztery spusty, ale w końcu znaleźliśmy pokój w tanim i czystym Bed & Breakfast o nazwie Aloe, z tym, że „bed” było bez „breakfast”.
Podoba mi się San Vito – nie ma tu wielkich hoteli, a jednopiętrowe jasne budynki nadają miejscowości przyjemny, prowincjonalny charakter. Nie szukajcie tu eleganckich bulwarów, ekskluzywnych butików, nic z tego nie znajdziecie. Zadziwiająco mało tu punktów usługowych, a stacja benzynowa to dystrybutor na ulicy i obdrapana budka. W ogóle dziwna czasem jest ta Sycylia.

W całym mieście znalazłem tylko dwa sklepy spożywcze, wieczorem w kilku miejscach można było kupić pizzę na wynos. W dzień nawet i na to nie było szansy.
San Vito jest podobno niezłe, jeśli chodzi o kite-surfing. Widzieliśmy jednak tylko jednego surfera. Spotkaliśmy też grupkę młodych wspinaczy z Polski, podobno okolice stwarzają świetne możliwości wspinaczki skałkowej. Śpieszcie się, zanim na „Sycylijskie Karaiby” wrócą tłumy.


I to wszystko w moim, jakże niepełnym, miniprzewodniku spisanym na gorąco, podczas pandemicznej podróży. Mam nadzieję, że komuś się przydadzą te informacje.
Andra tutto bene! Wszystko będzie dobrze!

