Skip to content

Skuterem do Rumunii

Przypomnę jak kiedyś opisałem w miesięczniku „Globtroter” swoją podróż małym skuterem o pojemności 50 cc. Dziś jako posiadacz znacznie szybszego skutera piaggio o pojemności 125 cc sam dziwię się swemu dokonaniu. Podziwianie samego siebie nie świadczy jednak dobrze o człowieku, który zaczyna przypominać postać z reklamy mówiącą: „Brawo ja!”

Kraków – Słowacja

Czy można pojechać na weekend do Rumunii zwykłym skuterem, przeznaczonym przede wszystkim do omijania miejskich korków? A jeśli nawet można, to po co? Warto dodać, że na taki skuter nie jest wymagane prawo jazdy. Czyli wystarczy chęć i skuter.

Nie miałem wielu sojuszników w tej dziwacznej próbie udowodnienia tezy, że do ciekawych, tanich i krótkich wakacji nie potrzebujemy prawa jazdy i nie musimy zależeć od komunikacji publicznej. Ba, wielu nie wierzyło, że mi się to uda. Mi się nie uda? Nic bardziej nie motywuje mnie do działania, niż takie tezy.

Rumunia. Fot. Jacek Torbicz

Skuter daje możliwość wjeżdżania na małe polne i leśne drogi, łatwość parkowania gdzie tylko dusza zapragnie – po prostu daje wolność. No i ma wielką przewagę nad rowerem: nie trzeba pedałować i jest dużo szybszy. Żeby było jasne, nie zachęcam do rozwijania wielkich szybkości, co zdaje się jest nawet zakazane, a także przestrzegam – skuter to mała maszynka, ale może być naprawdę niebezpieczna, prawie jak motor, chciałoby się rzec, choć prawie czyni wielką różnicę.

W piątek po pracy o godz. 17 wsiadłem w Krakowie na skuter marki gilera stalker i ruszyłem na południe. Zapakowałem się bez problemu do miniaturowego bagażnika i małego plecaka. Było upalnie, słoneczko miło świeciło, jechałem w „tiszercie” i sfatygowanej, wojskowej kamizelce z wieloma kieszeniami, w których miałem rozmieszczony GPS, nóż, telefon i pieniądze. Na stacji benzynowej w Myślenicach z przyjemnością zauważyłem, że tankując do pełna wciąż nie wydaję więcej niż 20 zł. Mój skuter nie zauważył podwyżek cen benzyny. Przystając po drodze i nie śpiesząc się zbytnio granicę w Łysej Polanie przekroczyłem o godz. 20.30. Ubrałem się wcześniej w polar gdyż górskie, rześkie powietrze przeszywające mnie przy szybkich zjazdach robiło swoje. Postanowiłem nie jeździć po ciemku jeśli nie jest to konieczne, słabe reflektory gilery nie oświetlają na tyle dobrze jezdni, by dawać pewność ominięcia dziur przy większych szybkościach. W Javorinie zajechałem do okropnego hotelu, gdzie kiedyś wypoczywali komunistyczni dyktatorzy w rodzaju Husaka. Za nocleg w obstawionym rusztowaniami koszmarku żądano jakiejś horrendalnej kwoty. Pojechałem więc nieco dalej do Zdziaru, gdzie bez problemu znalazłem pokój w pięknie położonym hotelu Magura, który przypominał mi do złudzenia domy wczasowe z czasów komunizmu. Nawet meble i obsługa wydawała się pochodzić z tamtych czasów. Jak wiadomo każdy chętnie wspomina młodość, więc podobało mi się w Magurze. Słowackie winko smakowało, księżyc wesoło wisiał nad Hawraniem w Tatrach Bielskich oświetlając ostatni płat śniegu na swoich zboczach.

Tatry Bielskie. Źródło: Pixabay.

Sobota przywitała mnie piękną pogodą. Jazda skuterem po Słowacji to prawdziwa przyjemność. Wybierałem małe, boczne drogi, na których samochody były rzadkością. Przed oczami przesuwały się piękne krajobrazy, położone w dolinach miasteczka i górujące na wzgórzach ruiny zamków. Elementem egzotycznym na Słowacji są cygańskie wioski, przypominające do złudzenia slumsy Ameryki Łacińskiej. Domki sklecone z byle jakich belek, mnóstwo gratów, gromady brudnych dzieci, stada psów i gapiący się bezmyślnie mężczyźni. Miałem ochotę wjechać skuterem do takiej wioski i pogadać z tymi ludźmi, niestety nie odważyłem się.

Jedynym moim posiłkiem na Słowacji były lody na rynku w Lewoczy, wyjątkowo paskudne i wyrzuciłem niemal wszystkie do kosza. Pomyślałem sobie, że w Polsce nie ma już ani takich lodów, ani klimatów z dawnych lat. Konkurencja i aktywna prywatna inicjatywa w każdej dziedzinie zlikwidowała takie relikty. Jadąc do Koszyc mijali mnie liczni motocykliści, którzy mieli swój zlot. Niektórzy pozdrawiali mnie przyjaźnie, co mnie dziwiło, czyżby z pojemnością 50 cc miałbym szansę należeć do ich rodziny? Czułem się może wolny, jak biker, szkoda tylko, że też byłem wolny w dosłownym tego słowa znaczeniu, co przypominały mi śmigające yamahy. W każdym razie pierwszy raz w życiu poczułem się prawie jak biker, ale „prawie” czyni….

Droga do Rumunii

O godzinie 16 byłem już na Węgrzech, które dla skuterkowca są nudnym krajem z ciągnącymi się po horyzont drogami. Trzeba przy tym napisać, że mój skuter na płaskim odcinku wyciągał nieco powyżej 70 km/h, pod strome podjazdy prędkość spada poniżej 40km/h, co można oczywiście było nadrobić przy zjazdach. Największym moim osiągnięciem na Węgrzech było wyprzedzenie zielonego trabanta na długiej prostej. Trabant wył, gilera dawała z siebie wszystko, w końcu triumfalnie włączyłem prawy kierunkowskaz i zaliczyłem pierwszą osobówkę. Z Węgier pamiętam liczne bocianie gniazda i kempingi położone przy basenach i jakichś sadzawkach, gdzie namiot był ustawiony niemal na namiocie. Nie potrafiłem zrozumieć, jaką można mieć przyjemność przebywając w takich mrowiskach Pewnie chodzi o bogate, kempingowe życie nocne. Tuż przed zmrokiem przekroczyłem granicę Rumunii koło miasta Satu Mare, przejeżdżając z Krakowa dokładnie 500 km.

Wcześniej nie obliczałem odległości, nie miałem nawet pojęcia w przybliżeniu ile kilometrów drogi mnie czeka. Byłem zaskoczony, że Rumunia jest tak blisko, choć w naszej świadomości zajmuje miejsce jakiegoś odległego kraju. A przecież do 1939 r. mieliśmy wspólną granicę, przez którą tyle osób uciekało po zaatakowaniu nas przez Niemców i Rosjan.

Fot. Jacek Torbicz.

W Satu Mare, ładnym mieście pełnym kościołów i ciekawej architektury nie mogłem długo znaleźć noclegu, wszystkie hotele były zajęte. Jeżdżąc na skuterku ważną sprawą jest pozostawienie go w bezpiecznym miejscu, stąd unikałem hoteli bez zamkniętych parkingów lub podwórek. W końcu przenocowałem w samym centrum w hotelu Aurora na placu Wolności, odpowiedniku rynku. Portier pozwolił mi na noc wprowadzić skuter do środka, do samej recepcji! W Rumunii też zauważyłem, że znając nieco hiszpański i francuski pojmuję większość napisów przy drodze, a nawet rozumiem niektóre słowa.

Jeden dzień w Rumunii

Następnego dnia postanowiłem zwiedzić Rumunię, aby wyjazd nie był jedynie ustanowieniem swoistego skuterowego rekordu. Pojechałem na północ w góry położone przy granicy ukraińskiej, trafiając nawet do jednego z monastyrów, gdzie była akurat msza. Spodziewałem się, że usłyszę piękne śpiewy, jak na Ukrainie, jednak ludzie wraz z kapłanem zawodzili niemiłosiernie, co przypominało raczej polskie kościoły. Wieś rumuńska, przynajmniej w tym regionie traci szybko swój urok, powstaje mnóstwo nowych domów, czasem przypominających małe pałace będące szczytem bezguścia. Dojechałem aż na granicę z Ukrainą do wsi Remeti, a na dowód tego zamieszczam słabe niestety zdjęcie mojej gilery i siebie. Innych zdjęć z tego wyjazdu nie mogę niestety znaleźć.

Wieś do której dojechałem leży już blisko słynnego Wesołego Cmentarza, do którego dotarłem kilka lat później, ale już samochodem. Jak widzicie na zdjęciu nazwy miejscowości w tym rejonie Rumunii podaje się w trzech językach.

Wesoły Cmentarz. Fot. Jacek Torbicz.

W niedzielę około godz. 17 wjechałem ponownie na Węgry, cieszyłem się z ładnej pogody, upału i perspektywy miłego powrotu. Nie wiedziałem, że poznam też cienie życia skuterkowca. W poniedziałek rano było jeszcze bardzo ciepło. Zgubiłem mapę i kierowałem się wyłącznie GPSem, oszczędzając baterię w telefonie. Jako geograf mam słabość do papierowych map i zawsze lubię taką mieć podczas podróży. W nawigacji zadawałem trasę przez małe miejscowości, mijałem skrzyżowania, przy których nie było żadnych drogowskazów i nie miałem problemu z odnalezieniem drogi. Żałowałem tylko, że GPS musiałem wyciągać z kieszeni i nie umocowałem go na skuterze lub przynajmniej na szyi w jakimś wodoodpornym woreczku.

W deszczu do Krakowa

Pogoda zmieniała się szybko. Gdy za Preszowem wjechałem już na główną drogę, na niebie pojawiły się groźne chmury. Złapała mnie burza i ulewa, kilkanaście minut starczyło, by pomimo przeciwdeszczowej kurtki i spodni zmoczyć mnie zupełnie. Nie było fajnie – rozpędzone tiry mijały mnie niebezpiecznie blisko na wąskiej drodze i ochlapywały. Na stacji benzynowej zobaczyłem na słowackiej mapie, że mała droga przez góry doprowadzi mnie do granicy polskiej. GPS jednak twierdził, że nie ma tam przejazdu i rzeczywiście, droga zamieniła się w stromy szlak turystyczny i po niemal dwóch godzinach błądzenia musiałem jak niepyszny wrócić na główną drogę.

Deszcz i zimno nie opuszczały mnie już do samego Krakowa, byłem zupełnie mokry do majtek, nie miałem nic suchego do przebrania i ratowały mnie tylko przystanki na herbatę. Czas wlókł się niemiłosiernie. Za Limanową tak dygotałem z zimna, że aż trzęsło skuterkiem. Przed Myślenicami czułem się jak w jakiejś malignie. Gdy w końcu dotarłem do Krakowa, byłem dosłownie zesztywniały z zimna, wilgoci i niewygody. O mały włos nie wywróciłem się na dziurze przy samym moście Dębnickim, niemal u celu.

Powrót pokazał, że wprawdzie skuterkowe wakacje to świetny pomysł, należy jednak mieć ze sobą lepsze ubranie i nieco więcej czasu, by deszcze przeczekiwać pod dachem. Przejechałem 1233 km i jednak zdecydowanie odradzam taką podróż na weekend. Mogę jeszcze enigmatycznie dodać, że niektóre zdarzenia dziejące się podczas tej eskapady musiałem przemilczeć, nie wszystko nadaje się do opisania.

Wieś rumuńska. Źródło: Pixabay.

Fot. na stronie tytułowej: Pixabay.

Zapisz się do newslettera

Zostaw swój adres e-mail, aby otrzymywać powiadomienia o najnowszych artykułach na blogu.

Polityka prywatności

Udostępnij artykuł

Zapisz się do newslettera

Zostaw swój adres e-mail, aby otrzymywać powiadomienia o najnowszych postach na blogu.

Polityka prywatności

Przeczytaj również

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *