Skip to content

Georgia Południowa, część II

Georgia Południowa — fakty

Wracamy na Georgię Południową, daleką antarktyczną wyspę o której zacząłem pisać tutaj.

A oto kilka faktów. Wyspa należy do brytyjskiego terytorium zamorskiego Georgia Południowa i Sandwich Południowy przypominając o minionej świetności Imperium. Jako absolwent geografii UJ stanowczo nie zgadzam się z przyjętym poglądem, że wyspa pod względem geograficznym należy do Ameryki Południowej. Bezwzględnie należy zaliczyć ją do Antarktydy. Jest bowiem położona bliżej tego kontynentu, leży w strefie zimnych wód antarktycznych, nie wspominając już nawet o faunie i geologii. Geografia powinna naprawić ten błąd. Georgia Południowa jest zatem jedynym oficjalnym terytorium zależnym na Antarktydzie, została umieszczona na mojej liście krajów, na którą zawsze możecie wejść i sprawdzić sobie w ilu państwach świata już byliście.

 

Georgia Południowa, Fiord Dygalskiego. Fot. Jacek Torbicz.

Rejs na Georgię

Nie jest łatwo dotrzeć na Georgię. Nie ma tu żadnego lotniska, dotarcie statkiem handlowym nie wchodzi w grę. Pozostaje nam własny jacht lub skorzystanie ze statku wycieczkowego. Pierwsza opcja ze względu na burzliwe wody południowego Atlantyku wydawała mi się raczej zbyt śmiała, no a poza tym tak się złożyło, że nie mam jachtu. Akurat nie znałem też nikogo, kto swój jacht byłby skłonny skierować na antarktyczne wody, pozostała jedyna opcja wykupienia wycieczki. Myślicie, że wyprawa na Georgię jest podobna do wycieczkowego rejsu po Karaibach? Nic z tych rzeczy.

Nasz wyprawowy statek pruł fale Atlantyku płynąc z Falklandów w kierunku Georgii Południowej, która od lat była wyśnionym celem moich podróżniczych planów.  Statek nie był ani duży, ani luksusowy i w niczym nie przypominał wycieczkowych „kruzerów”. Nasz rejs pomimo  zawrotnej ceny był wyraźnie tańszy od innych, a w programie wyprawy wiele dni przeznaczono na zwiedzanie Georgii Południowej, co było dla nas ważnym kryterium. Trasa wiodła z Ushuaia przez Falklandy na Georgię i dalej przez Elephant Island (podróżnicy wiedzą dobrze, jak ważna to wyspa) aż na Antarktydę. Większość z kilkudziesięciu pasażerów statku łącznie ze mną była już wcześniej na Białym Kontynencie i właśnie Georgia Południowa stanowiła dla nas główny cel wyprawy.

Statek miał zaledwie 85 metrów długości, co czyniło go najmniejszą pływającą na tej trasie jednostką. Przyjemnie być w kameralnej grupie pasażerów i z niewielką, przyjazną załogą. Szybko poznawaliśmy się i panowała znakomita atmosfera, choć muszę przyznać, że statek był dla mnie trochę zbyt mały. Poniżej możecie zobaczyć jak wyglądał.

Fot. Jacek Torbicz.

Jak się jednak domyślacie niewielkie rozmiary statku zapewniały nam niezłe huśtanie, co mi akurat nie przeszkadza. Jak zwykle nie brałem żadnych „awiomarinów”. Doskonałe samopoczucie i apetyt zapewniał od czasu do czasu aperitif w postaci whisky z colą, niezłe wino do posiłków, spacery na pokładzie, wypatrywanie ptaków i gapienie się w horyzont na świeżym powietrzu. To ostatnie przynosi kojący nastrój i jest wypróbowanym sposobem przeciw chorobie morskiej. A jeśli chcecie zobaczyć jak huśtało podczas tego i tak wyjątkowo spokojnego rejsu, proszę bardzo, zobaczcie, poniżej 12 sekund nagrania:

Statek płynął pełną mocą, uciekaliśmy z rejonu Falklandów, skąd gonił nas potężny sztorm. My jednak byliśmy bezpieczni, ocean nie był wzburzony, choć oczywiście bujanie towarzyszyło nam przez wszystkie dni podróży. Czas rejsu na Georgię uprzyjemniały nam ciekawe wykłady, partie szachów i oglądanie filmów. Pamiętam, że nie mogłem uwolnić się od piosenki „Georgia on My Mind”, choć oczywiście jej autorowi nie chodziło o moją Georgię.

Większość pasażerów na statku pochodziła z krajów anglosaskich, w kabinie mieszkałem ze starszym Anglikiem, co zapewniało mi darmowe konwersacje angielskiego, jak sobie po krakowsku szybko przetłumaczyłem tę sytuację. Podczas rejsu szczególnie zaprzyjaźniłem się z kilkoma Chinkami z Hongkongu, które za moją sprawą były wkrótce nazywane „Aniołkami z Ushuaia” (Ushuaia to nazwa statku, podobnie jak miasta). Z Chinkami całowaliśmy się w policzek na dzień dobry, a był to już pandemiczny rok 2020. O koronawirusie, który szalał już w Chinach,  jeszcze wtedy nawet nie słyszeliśmy. Być może właśnie to ja byłem w Polsce pacjentem zero, gdyż po rejsie przez długi czas dokuczał mi suchy kaszel.

Byli też inni przemili Chińczycy, którzy jednak nie mówili słowa po angielsku i konwersacja była możliwa na migi lub przy pomocy Chinek z Hongkongu. Pod koniec rejsu pewien Szkot napisał wiersz o wyprawie i w swojej poezji zauważył ten niezwykły polsko – chiński sojusz. Zaprzyjaźniliśmy się też z pierwszym oficerem, pełnym humoru Argentyńczykiem, który wieczorami dbał, by nie zabrakło nam nic do picia, donosząc zapasy z baru, ku niezadowoleniu tracącego zarobek barmana.

Słoń morski nie żartuje

Dobry nastrój na statku psuła tragedia pewnego Nowozelandczyka, któremu drzwi zmiażdżyły palec. Wprawdzie na pokładzie była lekarka, która się nim zajęła, ale pacjent wymagał natychmiastowej hospitalizacji i operacji. Statek nie mógł zawrócić z powodu huraganu w rejonie Falklandów, a na Georgii Południowej nie ma szpitala, a nawet lekarza. Nie było żadnych szans na ewakuację pomimo, ze każdy z nas miał opłacone specjalne ubezpieczenie. Wtedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo jesteśmy zdani na siebie w tym rejonie świata. Każda choroba, czy wypadek groził tu śmiercią. Nie mogliśmy liczyć na żadną pomoc, a wszelkie ubezpieczenia na tych odległych obszarach przestają mieć znaczenie.

Opowiedziano nam kilka tragicznych historii z ubiegłych lat. Jedna z nich dotyczyła turystki, która robiąc na leżąco zdjęcia nie zauważyła słonia morskiego, który ją zaatakował. Ciężko ranna cudem przeżyła, a życie zawdzięcza kapitanowi brytyjskiego krążownika, który przypadkowo znajdował się na okolicznych wodach. Kapitan wbrew przepisom zdecydował się wysłać wojskowy helikopter po pokiereszowaną i nieprzytomną turystkę.

A słoń morski wygląda z pozoru całkiem miło, to zdjęcie zrobione przez Gabriela Wonga, przemiłego towarzysza podróży:

Waga samca może przekroczyć trzy tony i raczej celowo nikt nie chce mu wejść w drogę.

Naszemu dzielnemu Nowozelandczykowi nie udała się też później ewakuacja samolotem z chilijskiej bazy Eduardo Frei Montalva na Antarktydzie. Nie było warunków do wylądowania samolotu, choć wszystko było już zaplanowane i opłacone. Podziwiałem go za zachowanie równowagi ducha, autoironiczne komentarze i typowy dla Anglosasów czarny humor, który potrafią okazywać w najtrudniejszych sytuacjach. Biedak musiał być z nami prawie trzy tygodnie ani razu nie schodząc na ląd. Mam nadzieję, że skończyło się dla niego tylko na stracie palca.

Pierwsze lądowanie

Trzeciego dnia od opuszczenia Falklandów nadeszła długo oczekiwana chwila, gdy na wodę spuszczono zodiaki, specjalne pontony z silnikiem. Zodiaki miały zapewnić nam transport na ląd i wycieczki. To podstawowe wyposażenie wyprawowych statków, bez zodiaków praktycznie nie można byłoby nic zobaczyć. Tak wygląda zodiak na pokładzie, akurat usiadł na nim ptak o nazwie pochwodziób.

Fot. Jacek Torbicz.

Georgia jednak utrudniała nam dostęp do siebie, zacinał deszcz ze śniegiem, wiał wiatr i nie było szansy na bezpieczne użycie zodiaków. Środek lata w tym rejonie świata często wygląda właśnie w taki sposób. W końcu kapitan postanowił popłynąć nieco dalej na wschód i jeszcze tego samego popołudnia w zacinającym, zimnym deszczu wylądowaliśmy na takiej kamienistej plaży.

Fortuna Bay, Georgia Południowa. Fot. Jacek Torbicz.

Była to zatoka Fortuna Bay, a mniejsza zatoczka nazywała się Whistler Bay (whistle to po ang. gwizdać), bowiem tutaj wielki podróżnik Ernest Shackleton po swojej niezwykłej epopei usłyszał z daleka gwizd dobiegający ze stacji wielorybniczej Stromness. Był to pierwszy odgłos cywilizacji, który usłyszeli podróżnicy po niemal dwóch latach walki o przetrwanie.

Stawiając stopę na Georgii odczułem wzruszenie, ziściło się jedno z marzeń. Na moment przestał padać deszcz, zobaczyliśmy nasze pierwsze pingwiny królewskie, które zupełnie nie zareagowały na pojawienie się ludzi. Oto moja pierwsza sfotografowana trójka.

Pingwiny królewskie. Fot. Jacek Torbicz.

W Fortuna Bay zaobserwowaliśmy też rzadkie białe kotiki. Nie jest to odrębny gatunek, po prostu mają taki kolor. Zobaczcie piękne zdjęcie nieocenionego Gabriela.

Przed nami miały nastąpić kolejne, bardzo ciekawe dni na Georgii Południowej. A kolejny odcinek przeczytacie tutaj.

Zapisz się do newslettera

Zostaw swój adres e-mail, aby otrzymywać powiadomienia o najnowszych artykułach na blogu.

Polityka prywatności

Udostępnij artykuł

Zapisz się do newslettera

Zostaw swój adres e-mail, aby otrzymywać powiadomienia o najnowszych postach na blogu.

Polityka prywatności

Przeczytaj również

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *