Skip to content

Wyspy Trobrianda – epilog

To już ostatni odcinek reportażu z Wysp Trobrianda, archipelagu położonym na dalekim Morzu Salomona, należącym do Papui Nowej Gwinei. Pierwszy z nich przeczytacie, gdy klikniecie  tu, a kolejny tutaj.

Szczęśliwa mama

Pewnego dnia przemierzając na piechotę wyspę, przez zupełny przypadek trafiliśmy na inną ceremonię w małej, ukrytej w gąszczu wiosce. Była to publiczna prezentacja młodej matki po urodzeniu pierwszego dziecka. Byłem bardzo podekscytowany, gdyż opis tego obrzędu pamiętam z prac Bronisława Malinowskiego. Zgodnie z tradycją od urodzenia dziecka aż do tej ceremonii młoda mama nie powinna wychodzić nawet na chwilę z chaty, nie może z nikim rozmawiać. Trwa to miesiąc lub nawet dłużej. Jak możecie zauważyć chaty trobriandzkie stoją na palach, co w tym wilgotnym klimacie jest konieczne. I właśnie pod podłogą rodzina rozpala małe ognisko i od czasu do czasu mama i nowonarodzone dziecko jest odymiana. Są przy tej okazji oczywiście podtruwani dymem, ale chodzi o coś ważniejszego, o czary mające wypędzić złe moce, co zapewni nowej rodzinie lepszą przyszłość. Możecie sobie wyobrazić jakim szczęściem jest dla niej wyjście na zewnątrz po tak długim czasie z zadymionej i ciemnej chaty. Jak dowiedziałem się, w dzisiejszych czasach zakaz wyjścia z chaty nie jest już tak rygorystycznie przestrzegany, jednak ceremonia wciąż jest kultywowana.

Kiriwina. Ceremonia prezentacji pierwszego dziecka. Fot. Jacek Torbicz.

Kiriwina. Bohaterka ceremonii. Fot. Jacek Torbicz.

Matka z dumą prezentowała siebie i dziecko, zadowolenie biło jej z twarzy. Była ubrana w spódniczkę z barwionej trawy i tradycyjne ozdoby. Nowo upieczona babcia poprawiała jej strój i asystowała dzielnie. Nie miał na szczęście racji Malinowski, pisząc, że wkrótce nic nie zostanie ze zwyczajów trobriandzkich. Ponad sto lat po jego wyjeździe, niektóre z nich przetrwały.

Kiriwina. Mama poprawia ubiór ceremonialny córce. Fot. Jacek Torbicz.

Kiriwina. Dziecko, które podczas ceremonii ujrzało świat zewnętrzny. Fot. Jacek Torbicz.

Co za chwila – wioska zagubiona na Pacyfiku, ani jednego turysty i obrzędy opisywane przez Malinowskiego odbywające się na naszych oczach, każdy podróżnik zrozumie, że uczuć w takiej chwili nie da się i tak opisać!

Kiriwina, czyli dzieci z nożami

Na Kiriwinie środkami komunikacji są odkryte ciężarówki nazywane w całej Papui PMV (Public Motor Vehicle). Nie ma ich dużo i można długo czekać na okazję, a gdy się nadarzy, tłok może być znaczny. Udało nam się przetestować taką jazdę we troje z dwoma koleżankami. Gdy wdrapaliśmy się na pakę, byliśmy nie lada sensacją. Znalazł się ktoś, kto trochę znał angielski i szybko zaczęto zadawać nam pytania. Powiedziałem z powagą, że mam dwie żony, co zostało przyjęte z powagą i szacunkiem.

PMV – transport osobowy na Kiriwinie. Fot. Jacek Torbicz.

Wprawdzie Kiriwina nie jest dużą wyspą, to jednak nie jest aż tak mała, by poruszać się po niej na piechotę. Nasza wyprawa na południe dała nam się we znaki, ekstremalnie wilgotne powietrze i palące słońce nie są sprzymierzeńcami piechura. Z drugiej strony najmilej wspominam piesze wędrówki, można zatrzymać się, pogadać z ludźmi, swobodnie fotografować okolice. Taką pieszą, samotną wędrówkę pamiętam z Afganistanu, gdy szedłem przez dolinę Pandższir, o czym kiedyś wam opowiem. Dzięki wędrówkom moi towarzysze podróży lubiący robić zdjęcia czuli się jak w raju. Jak wiadomo, dzieci zawsze są bardzo wdzięcznym obiektem fotografowania. Nie inaczej było na Trobriandach, jednak zwróciliśmy uwagę na niespotykaną liczbę dzieci bawiących się nożami, sami zobaczcie.

Dzieci na Kiriwinie. Fot. Joanna Szrajber.

Dzieci na Kiriwinie. Fot. Jacek Torbicz.

Dzieci na Kiriwinie. Fot. Jacek Torbicz.

Dzieci na Kiriwinie. Fot. Jacek Torbicz.

Młody człowiek i morze

Na północ wyspy nie szliśmy na piechotę, udaliśmy się tam minibusem, wtedy jednym z nielicznych lub być może nawet jedynym sprawnym. Jak już pisałem większość wsi leży w głębi wyspy, tam spędzaliśmy sporo czasu i tam nocowaliśmy w lokalnym pensjonacie. Zatęskniliśmy za morską kąpielą i właśnie w tym celu pojechaliśmy na północ. Nie jest tak łatwo znaleźć dobre miejsce do kąpieli, plaż nie ma wiele i bezpiecznych miejsc do pływania też. Zarekomendowano nam wieś Kaibola, co było dobrym pomysłem.

Kaibola, wyspa Kiriwina. Fot. Jacek Torbicz.

Kaibola jest wsią rybaków, którymi są wyłącznie mężczyźni, kobiety jednak poławiają kraby lub zbierają małże. Z tego, co mi mówiono większość Kiriwińczyków nie lubi żywić się rybami lub owocami morza, choć nie umiem zweryfikować prawdziwości tej informacji.

Kiriwina. Fot. Jacek Torbicz.

Połów krabów na Kiriwinie. Fot. Joanna Szrajber.

Przyjechaliśmy tam tuż przed zmrokiem i rzeczywiście zdążyliśmy jeszcze wykąpać się przy niezłej, piaszczystej plaży.  Mój zapał do pływania dalej od brzegu ostudziła wieść o rekinach nawiedzających te wody, choć nie mam pojęcia, czy trzymanie się brzegu przed nimi mnie chroniło. Szybko robiło się ciemno, jak wiecie, zmrok w tropiku przychodzi nagle, jakby ktoś gasił światło wyłącznikiem ze ściemniaczem. W pewnym momencie usłyszeliśmy zaaferowane głosy, a ze względu na mrok nie mogliśmy dojrzeć, o co chodzi. Szybko wyjaśniło się, co było przyczyną zamieszania. Do wsi przypłynął rybak z upolowanym potężnym marlinem, który nie był wiele mniejszy od jego dłubanki. Jak on to zrobił? Jak w tak lichej łodzi złapał potężną rybę na otwartym oceanie i zdołał ją przyholować do swojej wsi? Wagę marlina oceniałem na co najmniej 80 kg, na drągu niosły go cztery osoby. Myśl o prozie Hemingwaya nasunęła się sama…

Marlin złowiony przez rybaka z Kaibola. Fot. Tadeusz Dutkiewicz.

Bohaterski i skromny w zachowaniu rybak szybko gdzieś poszedł. Dowiedziałem się, że ryba należy do całej wioski, rybak osobiście nie ma żadnych profitów, zdobywa jednak ogromne uznanie.

Betel

Obiecałem napisać o betelu, dziwnej używce powszechnie stosowanej na Triobriandach. Nie jest to oczywiście specyfik charakterystyczny tylko dla tych wysp, powszechne użycie betelu widziałem w wielu miejscach, a szczególnie był zauważalny na Wyspach Salomona.

Betel to nasiona palmy o nazwie areka, które nazywa się orzechami betelowymi. Zawierają one substancję pobudzającą, która osłabia głód i potrzebę snu. Betel żuje się tu ze strączkami pieprzu betelowego, jak się nazywa tu tę roślinę, a całość miesza się z wapnem. Próbowałem żuć betel, był gorzki i ohydny, nie czułem żadnego podekscytowania. Widocznie trzeba żuć całymi godzinami. Orzechy sprzedawane są na sztuki, a strączki i wapno dostaje się darmowo w komplecie.

Fot. Jacek Torbicz.

Fot. Jacek Torbicz.

 

Żują niemal wszyscy, staruszkowie, dzieci, młodzież. Nikogo to nie interesuje, że używka jest szkodliwa, powoduje wiele chorób. Od żucia betelu dziąsła wyspiarzy są czarne, a nasiono zabarwia ślinę na czerwono, którą Trobriandczycy plują na prawo i lewo. Zaiste mało przyjemny widok! Ale to rani nasze poczucie piękna, nie ich. Kanon piękna na Trobriandach nie przystaje do naszego. Gdy usłyszałem, że mężczyzna powinien mieć czarne dziąsła, wiedziałem już, że nie mam żadnych szans u kiriwińskich dziewcząt w rywalizacji z dżentelmenem poniżej.

Mieszkańcy Kiriwiny używają nałogowe betelu. Fot. Joanna Szrajber.

Bagaż nadawany

Być może rozczarowałem was, opisując pobyt na Trobriandach, zbyt mało pisałem o seksie. No jak wygląda właściwie to „życie seksualne dzikich”? Czy nie mógłbym opisać swoich osobistych doświadczeń w tym względzie? No niestety nie mógłbym… Zresztą sam Bronisław Malinowski, pisząc swoje wiekopomne dzieła dotyczące Trobriandów opierał się jedynie na ustnych relacjach. Jak wynika z jego szczerych do bólu i wydanych już po śmierci dzienników, podczas długiego pobytu na Kiriwinie nie miał ani jednej seksualnej przygody z wyspiarką. Dziwne, ale prawdopodobnie prawdziwe. Dlaczego polski naukowiec świadomie zrezygnował z tej dokładnej i empirycznej metody badań terenowych? Na to pytanie jeszcze nikt nie odpowiedział.

Tancerki z Kiriwiny. Fot. Jacek Torbicz.

Gdy już wylądowaliśmy na lotnisku w stolicy Papui, Port Moresby, miałem wrażenie wybudzenia się z dziwnego, ale przyjemnego snu. O innej rzeczywistości Trobriandów przypomniał mi widok lotniskowej karuzeli bagażowej. Obok walizek, krążyły na niej bulwy jamu, tekturowe pudła – tak wyglądał nadawany bagaż Kiriwińczyków, słodki widok…

Port Moresby Airport. Fot. Jacek Torbicz.

Myślę czasem o moich rozmówcach z Trobriandów, ich ciekawości innych krajów i nowinek technicznych. Pandemia do reszty odcięła wyspy od świata, opóźniając globalizację. I może jest to dobra strona złej choroby demolującej nasze życie.

Zapisz się do newslettera

Zostaw swój adres e-mail, aby otrzymywać powiadomienia o najnowszych artykułach na blogu.

Polityka prywatności

Udostępnij artykuł

Zapisz się do newslettera

Zostaw swój adres e-mail, aby otrzymywać powiadomienia o najnowszych postach na blogu.

Polityka prywatności

Przeczytaj również

1 komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *